piątek, 12 marca 2010

Jeleń - inwestycja obarczona wysokim poziomem ryzyka

Po ustrzeleniu dubletu, który pozwolił Auxerre w środę wywieźć trzy punkty ze stadionu broniącego tytułu mistrza Francji Bordeaux, Ireneusz Jeleń stał się bohaterem prasy sportowej w Polsce i we Francji.

Z natłoku udzielonych przez piłkarza wywiadów (w większości raczej bezbarwnych) można wyciągnąć jedną interesującą informację: gra polskiego napastnika przyciągnęła uwagę co najmniej kilku klubów, które kontaktowały się już z menadżerem Jelenia.

Nasz napastnik jednak nawet nie chce wiedzieć jakie to firmy, aby się nie rozpraszać i maksymalnie koncentrować na grze dla swego obecnego klubu. Ofertami ma zająć się w maju.

Nic tylko przyklasnąć: w ten sposób odnosząc się do pytań o ewentualny transfer Jeleń wykazał się godnym pochwały profesjonalizmem. Jelenia chwali się jednak głównie za inne cechy.

Jakim więc napastnikiem jest pochodzący z Cieszyna piłkarz? Przede wszystkim skutecznym. Choć nazwiska Jelenia nie znajdziemy wśród najściślejszej czołówki strzelców ligi francuskiej, to już w zestawieniu uszeregowującym snajperów według współczynnika gol/mecz ligowy znalazłby się wysoko, i to nie tylko we Francji.

Polski snajper już drugi sezon z rzędu strzela po minimum 0,5 bramki na mecz w lidze. Ta sztuka udaje mu się, mimo tego, że nie reprezentuje drużyny zaliczanej do czołówki Ligue 1. On sam w wywiadach przyznaje, że myślenie o zdobyciu mistrzostwa Francji przez Auxerre byłoby fantazjowaniem. A przecież ten stosunkowo niewielki klub ma jedynie punkt straty do prowadzących w lidze Bordeaux i Montpellier. Niżej plasują się potęgi francuskiej piłki: Lyon i Marsylia.

Stąd też zainteresowanie polskim napastnikiem nie powinno nikogo dziwić. Problem w tym, że pomimo jego świetnej skuteczności, Jeleń wcale nie musi stanowić łakomego kąska dla innych klubów, niezależnie od tego jakiej ceny zażąda za niego latem Auxerre.

Problemem 29-letniego Jelenia są kontuzje, które uniemożliwiają mu częstszą grę. Były gracz Wisły Płock od dawna cierpi na odnawiający się raz po raz uraz pleców. W karierze trapiły go kontuzje barku, pachwiny, uda. Ostatnio ból kolana wyeliminował go z towarzyskiego meczu kadry narodowej. Na drugą połowę meczu z Bordeaux, w której strzelił zresztą dwa gole, wyszedł na własne życzenie.

Innym problemem Jelenia są jego niskie zdolności adaptacyjne. Choć we Francji gra już czwarty sezon, to jeszcze w języku Dumasa swobodnie porozumiewać się nie nauczył. Nie słynie także z chęci nawiązywania bliższych relacji z kolegami z drużyny. Regularnie strzela bramki, więc ciężko mieć do niego o to pretensje, ale pewien niedosyt pozostaje.

Czy jakikolwiek poważny klub będzie gotów wyłożyć kilka milionów euro na niemłodego przecież zawodnika z takimi problemami zdrowotnymi i adaptacyjnymi? Być może mimo tych wad Ireneuszowi Jeleniowi uda się zmienić klub na lepszy, ale czynią go one inwestycją obarczoną wysokim poziomem ryzyka.

czwartek, 11 marca 2010

There's only one David Beckham

Z przyjemnością oglądałem grę Manchesteru United w środowym starciu z AC Milan. Inspirowani znakomitą grą Rooney'a i Naniego, dobrze zorganizowani w obronie piłkarze ManU gładko pokonali mediolańczyków 4:0, pokazując tym samym, że drużynie niedoświadczonego Leonardo brakuje atutów, które pozwoliłyby liczyć na sukcesy w konfrontacjach z najsilniejszymi w Europie.

Jako że dwumecz ten praktycznie został rozstrzygnięty już w pierwszym spotkaniu obu drużyn na San Siro, z którego piłkarze sir Alexa Fergusona wywieźli cenne jednobramkowe zwycięstwo, prawdziwym highlightem wieczoru w Manchesterze był powrót na Old Trafford żywej legendy brytyjskiej piłki, Davida Beckhama.

O ile reprezentujący Milan Becks mógł nie być zachwycony faktem, że rozpoczynał mecz na ławce rezerwowych, to reakcja fanów na jego wejście na boisko na ostatnie pół godziny gry mogła to rozczarowanie zredukować, a być może zamienić je nawet we wdzięczność wobec trenera.

"One David Beckham. There's only one David Beckham!" - zaskandowały żywo trybuny Old Trafford, gdy tylko Anglik pojawił się na murawie. Te same trybuny jeszcze kilka lat temu regularnie nagradzały oklaskami zagrania genialnie dośrodkowującego skrzydłowego.

Co spostrzegawsi widzowie zauważyli tańczącą w oku Beckhama łezkę, choć były piłkarz Manchesteru w pomeczowym wywiadzie do końca się do niej nie przyznał. Anglik jednak wyraźnie się wzruszył, a wraz z nim ja i prawdopodobnie miliony sprzyjających mu widzów. I jak tu nie kochać piłki nożnej?

poniedziałek, 8 marca 2010

Zdarzyło się dziś, to znaczy wtedy-update1

(Wpis uzupełniony o informację o kolejnej znanej osobie urodzonej 23 lutego - tego samego dnia co Jan Jerzy)

Zrobiłem błyskawiczny search po necie w kwestii urodzeń 23 lutego - byłem ciekaw jakie to persony uprzedziły w tej kwestii Jana Jerzego.

Okazało się, że wśród urodzonych tego pięknego dnia można znaleźć byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenkę, kompozytora Jerzego Fryderyka Haendla, biznesmena Michaella Della oraz - uwaga - kandydata na kandydata na prezydenta, ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego. Wow!

Aby było jeszcze ciekawiej, postanowiłem sprawdzić jakie historyczne wydarzenia miały miejsce tego pamiętnego dnia, ale kilka (-dziesiąt, -set) lat wcześniej.

Okazało się, że 23 lutego 1455 roku Jan Gutenberg wydrukował pierwszą na świecie książkę (oczywiście była to Biblia), a 490 lat później amerykańscy żołnierze wetknęli flagę w ziemię na Iwo Jimie.

Ciekawe co na to Jan Jerzy. Idę go spytać.

niedziela, 7 marca 2010

Jan Jerzy is in the house

Jako dziennikarz agencyjny czuję się zażenowany upubliczniając na swym blogu tak istotną informację dwa tygodnie po fakcie, niejako w trzecim obiegu, ale wierzę, Drodzy Czytelnicy, że po raz kolejny zrozumiecie i wybaczycie. Od 15:21 we wtorek 23 lutego mam syna Jana Jerzego i - co tu dużo gadać - świat przewrócił mi się do góry nogami.

Gwoli wyjaśnienia kwestii trzeciego obiegu, blog solidnie przegrał timingi z telefonem i Facebookiem (z Twitterem było 0:0), ale ma szansę częściowo odrobić straty contentem. Po prostu najlepiej jak potrafię opowiem Wam co słychać, wszystko up to date, niemal co do sekundy.

Teraz właśnie siedzimy sobie z Janem Jerzym na kanapie, to znaczy ja siedzę, a on leży owinięty w kocyk, co to go przed paroma godzinami od młodego wujostwa otrzymał. Syn jakiś niespokojny, nie wiadomo czemu właściwie, może dlatego, że coś goli w meczach na "kanalu" brak, choć w Bordeaux-Montpellier już dwa karne strzelano. A ja tak jednym okiem na syna, a drugim na TV, tyle że bardziej na Serie A niż Ligue 1, bo Mourinha Inter gra. W Mediolanie do połowy też 0:0.

Sielawa, można by pomyśleć. Ojciec z synem razem, mecz leci, pięknie. Teraz to i owszem, pięknie, ale to tylko maleńki wycinek naszego wspólnego życia, które bardziej niż ojcowską-synowską miłością i porozumieniem naznaczone jest znojem, nerwami, stekami przekleństw.

To nawet nie chodzi o niewyspanie czy wstawanie w nocy o każdej porze i każdej częstotliwości. Najgorsze jest to cholerne zmienianie pieluch. I znowu szybko wyjaśnię, że to wcale nie o to chodzi, że kupa śmierdzi czy że Jan Jerzy strumieniem moczu potrafi ustrzelić oddalone o metr ubrania ojca. Chodzi o ryk, który przebieraniu pieluch towarzyszy.

Bardzo głośny, niemal ogłuszający, pulsujący w uszach, o nieznanym mi wcześniej tonie, który porównać można chyba tylko z piskiem mordowanego zwierzęcia (czy tak właśnie kwiczą zarzynane świnie?). Znają go już wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy. Występuje najczęściej miedzy drugą a szóstą nad ranem. Pojawia się, gdy młody Onoszko jest nagi od pasa w dół, ale jeszcze nie wyczyszczony od odchodów, którymi umorusał swój szanowny zadek. Towarzyszy mu wierzganie uniemożliwiajace jak najszybsze zakończenie operacji "pielucha". Nie przerywa go wciskanie w usta młodego smoczka, ani jakiekolwiek inne zabiegi takie jak przytulanie, głaskanie, mówienie cichutko. Ustaje jedynie wtedy, gdy ostatni guziczek z ubrania juniora jest dopięty i syn ląduje na ramieniu mamy lub taty.

Ale wówczas nerwy ojca i wszystkich sąsiadów są już zszargane, nie jest łatwo się uspokoić i małego krzykacza przytulić. Nawet spać się odechciewa i się siedzi do rana przed Betfair.com, choć obok książki do CFA wydają się błagać "otwórz nas, poczytaj trochę". Ale czytać się ich nie da, utknąłem na prawdopodobieństwie, którego nie nauczyłem się do matury, rozmyślnie wybierając łatwiejsze zagadnienia.

Pisząc te słowa już wiem, że od jakiegoś kwadransa czeka na mnie kupa w juniorowej pielusze. No i się doczeka.

W Mediolanie ciagle bez goli, w Bordeaux 1:0. Lecę.