niedziela, 7 marca 2010

Jan Jerzy is in the house

Jako dziennikarz agencyjny czuję się zażenowany upubliczniając na swym blogu tak istotną informację dwa tygodnie po fakcie, niejako w trzecim obiegu, ale wierzę, Drodzy Czytelnicy, że po raz kolejny zrozumiecie i wybaczycie. Od 15:21 we wtorek 23 lutego mam syna Jana Jerzego i - co tu dużo gadać - świat przewrócił mi się do góry nogami.

Gwoli wyjaśnienia kwestii trzeciego obiegu, blog solidnie przegrał timingi z telefonem i Facebookiem (z Twitterem było 0:0), ale ma szansę częściowo odrobić straty contentem. Po prostu najlepiej jak potrafię opowiem Wam co słychać, wszystko up to date, niemal co do sekundy.

Teraz właśnie siedzimy sobie z Janem Jerzym na kanapie, to znaczy ja siedzę, a on leży owinięty w kocyk, co to go przed paroma godzinami od młodego wujostwa otrzymał. Syn jakiś niespokojny, nie wiadomo czemu właściwie, może dlatego, że coś goli w meczach na "kanalu" brak, choć w Bordeaux-Montpellier już dwa karne strzelano. A ja tak jednym okiem na syna, a drugim na TV, tyle że bardziej na Serie A niż Ligue 1, bo Mourinha Inter gra. W Mediolanie do połowy też 0:0.

Sielawa, można by pomyśleć. Ojciec z synem razem, mecz leci, pięknie. Teraz to i owszem, pięknie, ale to tylko maleńki wycinek naszego wspólnego życia, które bardziej niż ojcowską-synowską miłością i porozumieniem naznaczone jest znojem, nerwami, stekami przekleństw.

To nawet nie chodzi o niewyspanie czy wstawanie w nocy o każdej porze i każdej częstotliwości. Najgorsze jest to cholerne zmienianie pieluch. I znowu szybko wyjaśnię, że to wcale nie o to chodzi, że kupa śmierdzi czy że Jan Jerzy strumieniem moczu potrafi ustrzelić oddalone o metr ubrania ojca. Chodzi o ryk, który przebieraniu pieluch towarzyszy.

Bardzo głośny, niemal ogłuszający, pulsujący w uszach, o nieznanym mi wcześniej tonie, który porównać można chyba tylko z piskiem mordowanego zwierzęcia (czy tak właśnie kwiczą zarzynane świnie?). Znają go już wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy. Występuje najczęściej miedzy drugą a szóstą nad ranem. Pojawia się, gdy młody Onoszko jest nagi od pasa w dół, ale jeszcze nie wyczyszczony od odchodów, którymi umorusał swój szanowny zadek. Towarzyszy mu wierzganie uniemożliwiajace jak najszybsze zakończenie operacji "pielucha". Nie przerywa go wciskanie w usta młodego smoczka, ani jakiekolwiek inne zabiegi takie jak przytulanie, głaskanie, mówienie cichutko. Ustaje jedynie wtedy, gdy ostatni guziczek z ubrania juniora jest dopięty i syn ląduje na ramieniu mamy lub taty.

Ale wówczas nerwy ojca i wszystkich sąsiadów są już zszargane, nie jest łatwo się uspokoić i małego krzykacza przytulić. Nawet spać się odechciewa i się siedzi do rana przed Betfair.com, choć obok książki do CFA wydają się błagać "otwórz nas, poczytaj trochę". Ale czytać się ich nie da, utknąłem na prawdopodobieństwie, którego nie nauczyłem się do matury, rozmyślnie wybierając łatwiejsze zagadnienia.

Pisząc te słowa już wiem, że od jakiegoś kwadransa czeka na mnie kupa w juniorowej pielusze. No i się doczeka.

W Mediolanie ciagle bez goli, w Bordeaux 1:0. Lecę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz