sobota, 13 listopada 2010

Polsat News to jeszcze nie to

Zachecony wywiadem z Magdą Sakowską w Gazecie Telewizyjnej, w ktorym prezenterka reklamuje Polsat News jako stacje informacyjna rozniaca sie od TVN24 bardziej merytorycznym podejsciem do newsow oraz uciekaniem od znanych na wylot poglądów i gloszacych je osób, w sobotni poranek postanowiłem dać stacji szansę. Pierwsze wrażenie było świetne. Przygotowana pani anchor rozmawiała z nieznanym mi politologiem, doktorem Sergiuszem Trzeciakiem, na temat rozmowy sytuacji w PiS i rozterek Poncyljusza. Doktor Trzeciak zgrabnie wyjaśnił niejasne dla mnie zachowanie byłego wiceministra gospodarki (nie zdecydowal się odejść z PiS przed wyborami, żeby nie dostać latki glownego winnego klęski partii Kaczynskiego). Wywiad miał tempo, kolejne pytania wynikaly z poprzednich, było naprawdę niezłe.

Niestety, wysoki poziom stacji utrzymał się do 10.00, czyli serwisu newsowego, w którym dowiedziałem się, ze gdzieś w Polsce zginęło w wypadku kilka osób (serio? Wow...), ze brutalnie pobity został Robert Biedron (to przecież stało się wczoraj, poza tym nawet Biedron nie określił tego pobicia jako brutalne) i o tym ze gimnazjaliści z Chopina jeszcze chcą popłynąć na Karaiby (znowu wczorajszy, bardzo mocny news). Najciekawszy z tego wszystkiego był pick-up z Gazety Wyborczej o związkach zawodowych policji, które ponoć zgadzają się na późniejsze przechodzenie na emeryturę służb mundurowych. Czyli z rzeczy naprawdę ważnych tyle. Tylko tyle.

Polsatu News oczywiście nie skreslam, ale żeby stać się dla mnie pierwszym wyborem wśród naszych kanałów (dez-)informacyjnych, jego ekipa musi się nieco bardziej postarać



środa, 4 sierpnia 2010

Tusk przeprasza za podwyżkę VAT

Nikt nie lubi podwyżek podatków, dlatego też tak trudno jest je ogłaszać. W ostatnich miesiącach przez ten przykry rytuał musiało przejść wielu szefów rządów w Europie. We wtorek musiał to zrobić także premier Polski, który odpowiadał na pytania dziennikarzy po zatwierdzeniu przez jego gabinet planu finansowego kraju na lata 2010-2013. Planu zakładającego między innymi podwyżkę VAT o 1 punkt procentowy.

Co do tego, że Tusk jest mistrzem public relations dziś chyba mało kto ma jakiekolwiek wątpliwości. Wśród znajomych dziennikarzy słyszałem nawet głosy, że pod względem obchodzenia się z mediami bije na głowę Baracka Obamę. Ja w ocenie umiejętności oratorskich premiera aż tak daleko bym się nie posunął – widziałem parę fantastycznych przemówień Obamy – ale coś jest na rzeczy.

Podczas konferencji Tusk z trudnej dla niego sytuacji wybrnął zwinnie dzięki jednemu słowu: przepraszam. Po tym jak je wypowiedział, przekraczając tym samym polityczny Rubikon, mógł swobodnie tłumaczyć (się) czemu do podwyżki podatków doszło. Na luzie, bez stresu. I tak do samego końca.

Nie zmienia to faktu, że podwyżka podatków jest i zawsze będzie podwyżką podatków. Opozycja będzie oczywiście walić w Tuska jak w bęben, ale obojętności na los Polaków zarzucić mu nie będzie mogła. Przecież przeprosił. Genialne or what?

poniedziałek, 26 lipca 2010

Ulubione słowo Ogórka

W Gazecie Wyborczej trwa plebiscyt na najpiękniejsze słowo. Ja póki co nie mam swojego faworyta, ale bardzo spodobała mi się propozycja Michała Ogórka: "poniekąd".

Przytaczam za Gazetą: "Słowo, którego w ogóle nie ma w innych językach, a i sami nie wiemy co oznacza po polsku. Wiemy jednak, po co się go używa. Zawiera ono w sobie całą polską rezerwę i dystans wobec świata, kiedy nawet mówiąc coś, od razu w to wierzymy nie do końca i już w momencie zajmowania jakiegoś stanowiska je podważamy. Polska była krajem poniekąd socjalistycznym, tak jak obecnie jest poniekąd kapitalistycznym. Dobrze się nam tu poniekąd żyje, bo to nasze jest poniekąd państwo. Bez tego słowa Polska nie byłaby poniekąd Polską."

Poniekąd piękne.

piątek, 23 lipca 2010

Bezstresowe stress-testy

Inwestorzy na całym świecie mogli w piątek wieczorem odetchnąć z ulgą. Największe europejskie banki, zgodnie z oczekiwaniami rynków, przeszły testy ich odporności na pogorszenie koniunktury. Tak zwanych stress-testów nie zdało jedynie pięć regionalnych banków z Hiszpanii, jeden bank z Grecji oraz kontrolowany przez niemiecki rząd Hypo Real Estate.

Prawda jest jednak taka, że inaczej być nie mogło. Przeprowadzający testy regulatorzy ustawili reguły gry tak, by z jednej strony nie załamać europejskiego systemu bankowego przez napiętnowanie zbyt wielu instytucji, a z drugiej, by znaleźć kilka czarnych owiec. Bez tego ograniczonego do minimum ostracyzmu i tak niska wiara rynków w sensowność całej operacji sięgnęłaby dna.

Co ciekawe, stress-testy nie dały natychmiastowych efektów, jakich mogliby sobie życzyć politycy, którzy je zlecili: bezpośrednio po publikacji ich wyników euro osłabiło się wobec dolara.

I tak minęło wydarzenie, którym rynki ekscytowały się od tygodni. A w przyszłym tygodniu czekają nas kolejne stresy, tym razem związane ze Stanami Zjednoczonymi. Po serii kiepskich danych z różnych sektorów tamtejszej gospodarki, rynki poznają najświeższe informacje o PKB USA. Inwestorzy znowu nie będą mieli lekko.

Pouczająca wizyta w GUSie

Miałem dziś przyjemność spędzić dwie godziny na konferencji prasowej Głównego Urzędu Statystycznego, podsumowującą sytuację społeczno-gospodarczą kraju w pierwszym półroczu 2010 roku. Tematyka spotkania w połączeniu z ograniczoną charyzmą prelegentów sprawiły, że były to niezwykle długie dwie godziny. Od popadnięcia w apatię uratował mnie jednak prezent od GUS: Mały Rocznik Statystyczny 2010.

Już krótki skan paru stron rocznika pozwolił zapomnieć o nudzie. Dowiedziałem się na przykład, że mamy w Polsce 87 więzień, że przeciętny Polak jada 13 jajek na miesiąc, oraz że co roku rośnie nam liczba zwierząt łownych takich jak łosie czy jelenie, ale za wyjątkiem lisów. Fascynujące, prawda?

czwartek, 22 lipca 2010

Czytajcie Politykę

Zachęcam do zerknięcia do Polityki z tego tygodnia. Choć z okładki straszy wdowa po Przemysławie Gosiewskim, to w środku do znalezienia są przynajmniej dwa dobre artykuły. Pierwszy, autorstwa Adama Grzeszaka, uczciwie i wyczerpująco opisuje niewesoły stan polskiej energetyki. Drugi, piórem Jacka Mojkowskiego, w podobnym tonie o reformie finansów publicznych w Niemczech.

A jeśli komuś o Niemczech mało, to w dzisiejszej Wyborczej znajdzie fajny tekst o potencjalnej następczyni kanclerz Merkel.

Ja już wszystko rozumiem

Dał mi do myślenia ten mecz Lecha z Interem Baku, oj dał. I oświeciło mnie. W końcu zrozumiałem dlaczego nasze kluby tak mizernie prezentują się w europejskich pucharach, dlaczego od trzynastu lat czekamy w Polsce na Ligę Mistrzów, dlaczego jest tak źle, choć powinno być tak dobrze.

A niby dlaczego miałoby być dobrze? Dlaczego nasz futbol w wydaniu klubowym miałby podbijać europejskie stadiony? Skąd w ogóle przypuszczenie, że nasza piłka klubowa do czegokolwiek się nadaje, skoro sezon w sezon okazuje się, że biją nas Estończycy czy Czeczeni, a niemal nieosiągalnym marzeniem staje się przebrnięcie przez rundy eliminacyjne europejskich rozgrywek?

Nasz problem polega na wybujałych oczekiwaniach, oderwaniu od rzeczywistości, nietrzeźwej oceny sytuacji. Nie wiem skąd to się wzięło. Inne słabe drużyny najczęściej wiedzą, że są słabe. A my ciągle żyjemy mitem wielkiej reprezentacji sprzed paru dekad i pojedynczymi sukcesami klubów z tamtych zamierzchłych czasów. Ciągle nam się wydaje, że coś znaczymy.

Najwyższy czas się z tego otrząsnąć. Zrozumieć, że inni odrobili lekcje i poszli do przodu, a my nie. Przestać wierzyć w wyimaginowaną siłę naszej piłki i zabrać się do roboty. Do budowania klubów, w których w normalnych warunkach będzie mogło trenować kilka drużyn juniorskich. Do mozolnego budowania drużyn, które nie rozlecą się po jednym sezonie. Do zachęcania do aktywnego kibicowania porządnych ludzi, którzy zwiążą się z klubem na dobre i na złe. Czy to naprawdę takie trudne?

środa, 21 lipca 2010

Futbol wzbogaca moje wnętrze

Kibic piłki nożnej w Polsce wystawiony jest na całą gamę doznań, których fani innych sportów mogą nigdy w życiu nie zaznać. Co więcej, uczucia buzujące w sercach rodzimych fanów futbolu mogą stać się wyzwaniem dla znawców naszego języka. Jak bowiem opisać stan, w który wprawił kibiców rewanżowy mecz Lecha Poznań z Interem Baku? Siedzę i myślę i nic sensownego do głowy mi nie przychodzi.

Co najważniejsze, Lech ten dwumecz wygrał, więc przeciętny sprzyjający poznańskiej drużynie kibic powinien po meczu odczuwać radość. To oczywiste, bo radość po wygranym meczu odczuwałby kibic każdej innej drużyny na świecie.

Przypadek Lecha jest jednak dużo bardziej skomplikowany. Poznaniacy w eliminacjach do Ligi Mistrzów pokonali drużynę z Azerbejdżanu, czyli końca piłkarskiego świata, jego piątej ligi. Choć byli uznawany za zdecydowanego faworyta, męczyli się niebywale, a w całym dwumeczu zdarzały się wcale niekrótkie okresy gry, w których dali się Azerom zdominować.

Po wywalczeniu jednobramkowego zwycięstwa w Baku, poznaniacy w takim samym stosunku ulegli Azerom na własnym boisku. Doszło do dogrywki, w której ani lechici, ani piłkarze z Baku nie potrafili zmienić wyniku. No i rzuty karne, loteria. W nich trwającą w nieskończoność walkę łeb w łeb ostatecznie zakończył bramkarz Lecha najpierw strzelając, a potem broniąc ostatnią tego wieczoru jedenastkę.

Czyli z jednej strony radość, ba, euforia! A z drugiej poczucie, że coś jest nie tak. Bo to jednak byli Azerowie, których mieliśmy ograć w cuglach. Lech Poznań, mistrz Polski, drużyna z pięknym stadionem, wieloma reprezentantami krajów, gigantycznymi jak na swoje możliwości ambicjami, niemalże cudem pokonuje mistrzów Azerbejdżanu. Jak to brzmi? Jak coś takiego w ogóle mogło się stać? Dlaczego nie dokończyliśmy rozpoczętego w Baku dzieła i nie wygraliśmy dwoma, trzema, czterema golami?

Tu dochodzę do końca mojego wywodu. Czy wśród mistrzów pióra znajdą się tacy, którzy opiszą tak karkołomne zestawienie uczuć? Jak jednym słowem nazwać połączenie radości i wstydu, szczęścia i zażenowania? Czekam na propozycje.

wtorek, 20 lipca 2010

Filar zaleca podwyżkę podatków

Na portalu Money.pl trafiłem na wywiad z profesorem Dariuszem Filarem, byłym członkiem Rady Polityki Pieniężnej, a obecnie członkiem doradzającej premierowi Rady Gospodarczej. Myślę, że właśnie z powodu pełnionej przez profesora funkcji, warto zwrócić uwagę na jego wypowiedzi, w których - w największym skrócie - zachęca rząd, by w walce o niższy deficyt budżetowy nie ograniczał się jedynie do cięcia wydatków.

Filar krytykuje wprowadzoną przez rząd Prawa i Sprawiedliwości obniżkę składki rentowej, nazywając ją "bardzo pochopną, opartą na ryzykownej ocenie przyszłej dobrej koniunktury gospodarczej". Wskazuje jednocześnie, że należy zastanowić się nad formą jej podwyżki.

"Można się zastanawiać, jak z tego wyjść – czy podnosić ją proporcjonalnie i dla pracownika i dla pracodawcy, czy bardziej podwyżkę odczuje pracownik, ale tego nie da się uniknąć, jeżeli chcemy znaleźć dodatkowe miliardy, a nie miliony" - mówi Filar.

Drugą propozycją profesora jest rozważenie podwyżki VAT, czyli wprowadzenie rozwiązania zastosowanego w paru borykających się z rozpasanymi budżetami krajów Europy.

"Tutaj też można zastosować kilka wariantów. Tym bardziej, że u nas obowiązuje kilka stawek. Przykładowo Litwini, którzy też mieli kilka stawek, ujednolicili je do jednej, tej najwyższej. Węgrzy natomiast podwyższyli podatek do 25 procent" - mówi Filar.

No i co wy na to? Przyjmuję zakłady kiedy po raz pierwszy usłyszymy o podwyżkach podatków, bowiem pytanie na dziś to nie "czy", ale "kiedy".

poniedziałek, 19 lipca 2010

Tylko 5 minut opóźnienia

Powrót do Warszawy był już milszym przeżyciem za sprawą - niespotykanego w tych trudnych dla naszej kolei czasach - raptem 5-minutowym opóźnieniem pociągu! Niech żyje PKP!

sobota, 17 lipca 2010

Wiecznie wkurzające PKP

Drugi weekend z rzędu korzystam z usług naszego kolejowego monopolisty, PKP. I drugi raz z rzędu wkurzam się, bo płacę jak za zboże, a pociąg się spóźnia. Zamiast dojechać do Gdańska przed pierwszą w nocy, do celu dotrę po drugiej. Jeśli nic złego już siebie wydarzy, that is.

Oczywiście wpływ na tę sytuację mam żaden, co wywołuje u mnie dyktowaną bezsilnością irytację, dzieloną zresztą z większością współpasażerów. Z drugiej jednak strony, jestem tej bezsilności w pełni świadomy, więc zgodnie z niezwykle mądrą maksymą o unikaniu denerwowania się sprawami dziejącymi się poza nami, staram się zachować spokój.

Pomagają mi w tym:
- miejsce przy oknie;
- działającą w pociągu klima (serio!);
- Miles Davis w słuchawkach;
- Ludwik Stomma (Skandale polskie) plus the Economist, FT i IHT przed nosem.

Czy w takim układzie wolno mi w ogóle narzekać? Po chwili zastanowienia odpowiadam, że tak. Bo mógłbym (powinienem) cieszyć się tymi samymi rzeczami w pociągu, który dowozi mnie na czas i w którym mogę rozprostować nogi. Czy wymagam zbyt wiele?

czwartek, 15 lipca 2010

Smutna prawda o polskich ekonomistach

Najbardziej cenionym na świecie polskim ekonomistą jest wykładający na Uniwersytecie Warszawskim Niemiec, który w światowym rankingu ekonomicznych sław zajął zaszczytne 616. miejsce, pisze Puls Biznesu. W czołówce rankingu ekonomistów z polskich uczelni na próżno szukać nazwisk z grona ekspertów występujących w rodzimych mediach. To smutne jest.

poniedziałek, 3 maja 2010

Adam Johnson – nowy Ryan Giggs

Ze swymi trzydziestoma sześcioma wiosnami na karku Ryan Giggs może nie jest jeszcze cieniem siebie sprzed lat, ale do dawnej świetności już trochę mu brakuje. Co prawda Walijczyk nadal jest istotnym pierwiastkiem drużyny sir Alexa Fergusona, ale występuje w niej w zupełnie innym charakterze niż przed laty. Niegdyś nie do powstrzymania na lewej flance, dziś – już mniej przebojowy i przez to rzadziej dryblujący – coraz częściej występuje w roli środkowego pomocnika. Choć ciągle nie zatracił chirurgicznej precyzji przy dośrodkowaniach, to dziś jego mądrość w grze, w połączeniu z nienaganną techniką i olbrzymim doświadczeniem predestynują go do gry w środku pola dużo bardziej niż przy bocznej linii boiska.

Obecnie wielbiciele talentu Giggsa mogą tylko wspominać jego wspaniałe rajdy, w których pokonanymi pozostawiał nierzadko po trzech czy nawet czterech rywali. Z utęsknieniem rozglądają się za skrzydłowym, którego styl gry uruchomiłby skojarzenia z wielkim mistrzem. Mam dla nich dobre wiadomości: chyba się takiego piłkarza doczekali. Oto bowiem na boiskach Premiership w iście gigssowskim stylu obrońców mija 23-letni Anglik, Adam Johnson.

Ten wychowanek Middlesbrough, ubiegłorocznego spadkowicza z Premiership, od początku 2010 roku broni barw Manchesteru City. Do przejawiających gigantyczne ambicje Citizens trafił za skromną – wydawałoby się – sumę 7 milionów funtów. Niewielu jednak wie, że gdy transfer ten dopinano, młodemu Anglikowi do końca kontraktu pozostały raptem cztery miesiące. Mówiąc krótko, cztery miesiące później jego macierzysty klub za Johnsona mógłby nie dostać nawet złamanego grosza. Czyli Middlesbrough i tak ubiło niezły interes, nie?

Jednak jeszcze lepszy interes ubiło City. Johnson w swym debiucie w meczu z Boltonem wybrany został najlepszym graczem meczu, a w kolejnych ten szybki jak błyskawica drybler wielokrotnie siał popłoch w szeregach obronnych przeciwników. Johnson w szesnastu meczach ligowych strzelił dla City raptem jednego gola, ale zanotował kilka asyst. Jego specjalnością stało się wjeżdżanie w pełnym pędzie w pole karne rywali, których stawiał przed brutalnym wyborem: dać się minąć albo faulować. Niezależnie od tego jaki wariant wybierali, gola – z akcji lub z karnego – strzelał Carlos Tevez lub któryś z jego kolegów.

Transfer do Manchesteru City był chyba najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać Anglika. Na Riverside Stadium młody Johnson przez cztery sezony odgrywał rolę zmiennika dla skrzydłowego reprezentacji, Stuarta Downinga. Na lewej flance Middlesbrough zwolniło się miejsce na początku tego sezonu, gdy jego bardziej doświadczony kolega przeprowadził się do Aston Villi. Jednak gdy tylko Johnson zaczął grać w Middlesbrough pierwsze skrzypce, szybko okazało się, że boiska Championship to dla niego strata czasu. Stąd transfer do City.

The Citizens z Johnsonem w składzie odnieśli już kilka sukcesów. Drużyna Roberto Manciniego była w stanie wywieźć trzy punkty ze Stamford Bridge i to po zaaplikowaniu Chelsea czterech goli. W ostatni weekend City pokonało 3:1 tracącą zwykle niewiele bramek Aston Villę, czym ostatecznie przekreśliło marzenia the Villains o Lidze Mistrzów w przyszłym sezonie. W oba zwycięstwa istotny wkład miał właśnie Johnson.

Młody Anglik nie kryje, że wzorem dla niego jest właśnie Giggs. Na nobilitujące Anglika porównanie do wielkiego Walijczyka zdecydował się niedawno Mancini. Co więcej młody Anglik swymi niebagatelnymi występami przyciągnął uwagę samego Fabio Capello, który rozważa powołanie go do kadry na mistrzostwa świata w RPA. Ściskam kciuki, by tak się stało. Dzięki temu Anglik w przyszłości być może stanie się piłkarzem jeszcze większym od Giggsa, który przecież na mundialu nigdy nie zagrał.

piątek, 12 marca 2010

Jeleń - inwestycja obarczona wysokim poziomem ryzyka

Po ustrzeleniu dubletu, który pozwolił Auxerre w środę wywieźć trzy punkty ze stadionu broniącego tytułu mistrza Francji Bordeaux, Ireneusz Jeleń stał się bohaterem prasy sportowej w Polsce i we Francji.

Z natłoku udzielonych przez piłkarza wywiadów (w większości raczej bezbarwnych) można wyciągnąć jedną interesującą informację: gra polskiego napastnika przyciągnęła uwagę co najmniej kilku klubów, które kontaktowały się już z menadżerem Jelenia.

Nasz napastnik jednak nawet nie chce wiedzieć jakie to firmy, aby się nie rozpraszać i maksymalnie koncentrować na grze dla swego obecnego klubu. Ofertami ma zająć się w maju.

Nic tylko przyklasnąć: w ten sposób odnosząc się do pytań o ewentualny transfer Jeleń wykazał się godnym pochwały profesjonalizmem. Jelenia chwali się jednak głównie za inne cechy.

Jakim więc napastnikiem jest pochodzący z Cieszyna piłkarz? Przede wszystkim skutecznym. Choć nazwiska Jelenia nie znajdziemy wśród najściślejszej czołówki strzelców ligi francuskiej, to już w zestawieniu uszeregowującym snajperów według współczynnika gol/mecz ligowy znalazłby się wysoko, i to nie tylko we Francji.

Polski snajper już drugi sezon z rzędu strzela po minimum 0,5 bramki na mecz w lidze. Ta sztuka udaje mu się, mimo tego, że nie reprezentuje drużyny zaliczanej do czołówki Ligue 1. On sam w wywiadach przyznaje, że myślenie o zdobyciu mistrzostwa Francji przez Auxerre byłoby fantazjowaniem. A przecież ten stosunkowo niewielki klub ma jedynie punkt straty do prowadzących w lidze Bordeaux i Montpellier. Niżej plasują się potęgi francuskiej piłki: Lyon i Marsylia.

Stąd też zainteresowanie polskim napastnikiem nie powinno nikogo dziwić. Problem w tym, że pomimo jego świetnej skuteczności, Jeleń wcale nie musi stanowić łakomego kąska dla innych klubów, niezależnie od tego jakiej ceny zażąda za niego latem Auxerre.

Problemem 29-letniego Jelenia są kontuzje, które uniemożliwiają mu częstszą grę. Były gracz Wisły Płock od dawna cierpi na odnawiający się raz po raz uraz pleców. W karierze trapiły go kontuzje barku, pachwiny, uda. Ostatnio ból kolana wyeliminował go z towarzyskiego meczu kadry narodowej. Na drugą połowę meczu z Bordeaux, w której strzelił zresztą dwa gole, wyszedł na własne życzenie.

Innym problemem Jelenia są jego niskie zdolności adaptacyjne. Choć we Francji gra już czwarty sezon, to jeszcze w języku Dumasa swobodnie porozumiewać się nie nauczył. Nie słynie także z chęci nawiązywania bliższych relacji z kolegami z drużyny. Regularnie strzela bramki, więc ciężko mieć do niego o to pretensje, ale pewien niedosyt pozostaje.

Czy jakikolwiek poważny klub będzie gotów wyłożyć kilka milionów euro na niemłodego przecież zawodnika z takimi problemami zdrowotnymi i adaptacyjnymi? Być może mimo tych wad Ireneuszowi Jeleniowi uda się zmienić klub na lepszy, ale czynią go one inwestycją obarczoną wysokim poziomem ryzyka.

czwartek, 11 marca 2010

There's only one David Beckham

Z przyjemnością oglądałem grę Manchesteru United w środowym starciu z AC Milan. Inspirowani znakomitą grą Rooney'a i Naniego, dobrze zorganizowani w obronie piłkarze ManU gładko pokonali mediolańczyków 4:0, pokazując tym samym, że drużynie niedoświadczonego Leonardo brakuje atutów, które pozwoliłyby liczyć na sukcesy w konfrontacjach z najsilniejszymi w Europie.

Jako że dwumecz ten praktycznie został rozstrzygnięty już w pierwszym spotkaniu obu drużyn na San Siro, z którego piłkarze sir Alexa Fergusona wywieźli cenne jednobramkowe zwycięstwo, prawdziwym highlightem wieczoru w Manchesterze był powrót na Old Trafford żywej legendy brytyjskiej piłki, Davida Beckhama.

O ile reprezentujący Milan Becks mógł nie być zachwycony faktem, że rozpoczynał mecz na ławce rezerwowych, to reakcja fanów na jego wejście na boisko na ostatnie pół godziny gry mogła to rozczarowanie zredukować, a być może zamienić je nawet we wdzięczność wobec trenera.

"One David Beckham. There's only one David Beckham!" - zaskandowały żywo trybuny Old Trafford, gdy tylko Anglik pojawił się na murawie. Te same trybuny jeszcze kilka lat temu regularnie nagradzały oklaskami zagrania genialnie dośrodkowującego skrzydłowego.

Co spostrzegawsi widzowie zauważyli tańczącą w oku Beckhama łezkę, choć były piłkarz Manchesteru w pomeczowym wywiadzie do końca się do niej nie przyznał. Anglik jednak wyraźnie się wzruszył, a wraz z nim ja i prawdopodobnie miliony sprzyjających mu widzów. I jak tu nie kochać piłki nożnej?

poniedziałek, 8 marca 2010

Zdarzyło się dziś, to znaczy wtedy-update1

(Wpis uzupełniony o informację o kolejnej znanej osobie urodzonej 23 lutego - tego samego dnia co Jan Jerzy)

Zrobiłem błyskawiczny search po necie w kwestii urodzeń 23 lutego - byłem ciekaw jakie to persony uprzedziły w tej kwestii Jana Jerzego.

Okazało się, że wśród urodzonych tego pięknego dnia można znaleźć byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenkę, kompozytora Jerzego Fryderyka Haendla, biznesmena Michaella Della oraz - uwaga - kandydata na kandydata na prezydenta, ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego. Wow!

Aby było jeszcze ciekawiej, postanowiłem sprawdzić jakie historyczne wydarzenia miały miejsce tego pamiętnego dnia, ale kilka (-dziesiąt, -set) lat wcześniej.

Okazało się, że 23 lutego 1455 roku Jan Gutenberg wydrukował pierwszą na świecie książkę (oczywiście była to Biblia), a 490 lat później amerykańscy żołnierze wetknęli flagę w ziemię na Iwo Jimie.

Ciekawe co na to Jan Jerzy. Idę go spytać.

niedziela, 7 marca 2010

Jan Jerzy is in the house

Jako dziennikarz agencyjny czuję się zażenowany upubliczniając na swym blogu tak istotną informację dwa tygodnie po fakcie, niejako w trzecim obiegu, ale wierzę, Drodzy Czytelnicy, że po raz kolejny zrozumiecie i wybaczycie. Od 15:21 we wtorek 23 lutego mam syna Jana Jerzego i - co tu dużo gadać - świat przewrócił mi się do góry nogami.

Gwoli wyjaśnienia kwestii trzeciego obiegu, blog solidnie przegrał timingi z telefonem i Facebookiem (z Twitterem było 0:0), ale ma szansę częściowo odrobić straty contentem. Po prostu najlepiej jak potrafię opowiem Wam co słychać, wszystko up to date, niemal co do sekundy.

Teraz właśnie siedzimy sobie z Janem Jerzym na kanapie, to znaczy ja siedzę, a on leży owinięty w kocyk, co to go przed paroma godzinami od młodego wujostwa otrzymał. Syn jakiś niespokojny, nie wiadomo czemu właściwie, może dlatego, że coś goli w meczach na "kanalu" brak, choć w Bordeaux-Montpellier już dwa karne strzelano. A ja tak jednym okiem na syna, a drugim na TV, tyle że bardziej na Serie A niż Ligue 1, bo Mourinha Inter gra. W Mediolanie do połowy też 0:0.

Sielawa, można by pomyśleć. Ojciec z synem razem, mecz leci, pięknie. Teraz to i owszem, pięknie, ale to tylko maleńki wycinek naszego wspólnego życia, które bardziej niż ojcowską-synowską miłością i porozumieniem naznaczone jest znojem, nerwami, stekami przekleństw.

To nawet nie chodzi o niewyspanie czy wstawanie w nocy o każdej porze i każdej częstotliwości. Najgorsze jest to cholerne zmienianie pieluch. I znowu szybko wyjaśnię, że to wcale nie o to chodzi, że kupa śmierdzi czy że Jan Jerzy strumieniem moczu potrafi ustrzelić oddalone o metr ubrania ojca. Chodzi o ryk, który przebieraniu pieluch towarzyszy.

Bardzo głośny, niemal ogłuszający, pulsujący w uszach, o nieznanym mi wcześniej tonie, który porównać można chyba tylko z piskiem mordowanego zwierzęcia (czy tak właśnie kwiczą zarzynane świnie?). Znają go już wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy. Występuje najczęściej miedzy drugą a szóstą nad ranem. Pojawia się, gdy młody Onoszko jest nagi od pasa w dół, ale jeszcze nie wyczyszczony od odchodów, którymi umorusał swój szanowny zadek. Towarzyszy mu wierzganie uniemożliwiajace jak najszybsze zakończenie operacji "pielucha". Nie przerywa go wciskanie w usta młodego smoczka, ani jakiekolwiek inne zabiegi takie jak przytulanie, głaskanie, mówienie cichutko. Ustaje jedynie wtedy, gdy ostatni guziczek z ubrania juniora jest dopięty i syn ląduje na ramieniu mamy lub taty.

Ale wówczas nerwy ojca i wszystkich sąsiadów są już zszargane, nie jest łatwo się uspokoić i małego krzykacza przytulić. Nawet spać się odechciewa i się siedzi do rana przed Betfair.com, choć obok książki do CFA wydają się błagać "otwórz nas, poczytaj trochę". Ale czytać się ich nie da, utknąłem na prawdopodobieństwie, którego nie nauczyłem się do matury, rozmyślnie wybierając łatwiejsze zagadnienia.

Pisząc te słowa już wiem, że od jakiegoś kwadransa czeka na mnie kupa w juniorowej pielusze. No i się doczeka.

W Mediolanie ciagle bez goli, w Bordeaux 1:0. Lecę.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nic tylko usiąść i zapłakać

Jeśli ktokolwiek ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do stanu mediów w naszym kraju, to zachęcam do przeczytania tego artykułu o najlepszym dziennikarzu Polski w minionym roku, Tomaszu Lisie.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Nasz Obama

"Gdyby wierzył sondażom, to by nie został prezydentem" - to slogan z billboardu wyborczego Tomasza Nałęcza, odwołującego się do kampanii prezydenckiej i zwycięstwa Baracka Obamy. Z całym szacunkiem dla pana Nałęcza, na tej wierze podobieństwa się kończą.

czwartek, 17 grudnia 2009

Tusk w obronie piłki nożnej

Do od lat aktualnej dyskusji na temat fatalnego stanu kultury stadionowej dołączył premier Donald Tusk, czynny fan i wielbiciel piłki nożnej. Choć w opublikowanym przez czwartkową GazetęWyborczą wywiadzie premier nie zapowiedział istotnych zmian legislacyjnych, a jedynie odwołał się do znacznie ściślejszego przestrzegania obecnie obowiązującego prawa, to apel ten należy postrzegać pozytywnie.

Premier słusznie ocenił rażącą dysproporcję między wysokościami kar za identyczne przestępstwa popełnione na stadionie i poza nim. Ktoś kto uderza policjanta siekierą na ulicy dostaje 10 lat więzienia, a ten kto zrobi to samo na stadionie – kolegium. Argumentował, że polskie prawo i tak jest stosunkowo restrykcyjne, ale problemem pozostaje skuteczna egzekucja przepisów.

Wywiad premiera może wydawać się niewiele wnoszącym apelem, ale jeśli organy ścigania potraktują go tak jak powinny, czyli jako jasny, dosadny komunikat z samego szczytu władzy dotyczący kwestii obchodzenia się ze stadionowymi chuliganami, to wszystkich prawdziwych fanów piłki nożnej czekają lepsze czasy.

W tym oficjalnym wsparciu policji, prokuratury i sędziów w wykonaniu premiera jedynym problemem jest jego timing. Trudno bowiem zrozumieć, dlaczego tak kochający piłkę nożną premier dopiero po dwóch latach rządzenia zdecydował się na obronę sportu przed niszczącymi go kibolami. Czy nie można było tak wcześniej?